Car-sharing to ideologiczny bełkot

Coraz więcej firm motoryzacyjnych mydli nam oczy car-sharingiem, walcząc w ten sposób z downsizingiem naszych motoryzacyjnych potrzeb, przy okazji greenwashingując swój wizerunek. Sprawdzamy, co jest na rzeczy.

O ho, dużo tych obcych słów w tytule, więc wyjaśnijmy. Car-sharing to system wspólnego użytkowania samochodów elektrycznych. Downsizing to nie tylko film z Mattem Damonem, ale też coraz mniejsze pożądanie młodego pokolenia wobec samochodów. Greenwashing to z kolei działania marketingowo-piarowskie mające zazielenić wizerunek firmy. A teraz do rzeczy.

Renault EZ-GO car-sharing
Renault EZ-GO – pojazd stworzony do car-sharingu / Źródło: Renault

Car-sharing rośnie w siłę

I tak na przykład koncern PSA (Peugeot, Citroen, DS, Opel i Vauxhall) rozpoczął swój comeback do USA, proponując car-sharingową platformę Free2Move (na razie w Seattle). General Motors rozwija swój program Maven w coraz liczniejszej grupie amerykańskich miast. Renault pokazało na ostatnim salonie w Genewie model EZ-GO, skrojony pod car-sharing, a producent największej ilości silników niespełniających norm czystości – Volkswagen – próbuje zgreenwashingować swój wizerunek, pokazując elektrycznego vana do car-sharingu o słodkim imieniu godnym szczeniaczka (czyż MOIA nie brzmi słodko?).

Na pierwszy rzut oka to wygląda świetnie. Bo oto firmy motoryzacyjne nie chcą, byśmy kupowali auta (jak miło z ich strony!), jednocześnie oferując nam pełen do nich dostęp, byśmy mogli z nich korzystać bez ich posiadania. Cudownie. Z drugiej strony coraz więcej tych car-share’owanych aut jest elektrycznych, a niedługo też będą autonomiczne, co smakuje post-węglowym nowatorstwem w myśleniu przyprawionym kołderką wegańskiej ekologii. Świetnie, ale car-sharing to bujda na resorach. Dlaczego?

ekologiczne prognozy vw moia
Volkswagen chce nas przekonać do siebie elektrycznymi mikrobusami na żądanie w ramach usługi MOIA / Źródło: Volkswagen

Car-sharing to nic innego jak tylko anglojęzyczna nazwa dla komunikacji miejskiej. W obu przypadkach korzystamy z pojazdów bez ich posiadania i w obu przypadkach nie jesteśmy na pokładzie sami, tylko z innymi ludźmi. Różnica jest może taka, że autobusy i tramwaje mają wyznaczone przystanki, a z usług car-sharingowych korzystamy tam, gdzie chcemy.

Pewna taka niefortunność moralna car-sharingu polega też na tym, że nieważne, jak wspólny, mobilny, elektryczny i zielony będzie ten car-share’owany samochód osobowy, bo i tak zawsze będzie mniej efektywny ekologicznie i mniej efektywny w wykorzystaniu powierzchni do celów transportowych niż autobus.

car sharing electric autonomous car
Nieważne jaki samochód, bo i tak zajmuje tyle samo miejsca / Źródło: Critical Mass Brussels Facebook

Zamiast więc podniecać się, że w miastach pojawiają się samochody do dzielenia, z których chcąc skorzystać, trzeba znowu zainstalować jakąś appkę w telefonie (nadmierne używanie smartfonów szkodzi) i podać dane osobowe (po wycieku danych z Facebooka w zeszłym tygodniu już chyba rozumiemy, że Facebook nie jest fajny, bezpieczny i moralnie przezroczysty, prawda?), lepiej po prostu kupić bilet na komunikację miejską.

Bo komunikacja miejska to car-sharing, który już działa. Od dawna. Na ogromną skalę. I staje się coraz bardziej elektryczna.